- Andrew -
Nie ma go... Przepadł...
Jeszcze przez kilka dni był względny spokój. Paul co prawda płakał co chwilę, ale starał się wziąć w garść, jak mu wszyscy radziliśmy. Obiecałem, że będę go chronił, że nie pozwolę nikomu go skrzywdzić. I że nie wezwiemy żadnego lekarza.
Maleństwo zaczęło mdleć. Jego organizm był osłabiony, przecież nic nie chciał jeść, czy choćby pić.
Ja musiałem to zrobić, dla jego dobra! Przecież mogło mu się coś stać! Takie omdlenia, powtarzające się kilka razy dziennie, nie przechodzą bez echa!
Wezwałem lekarza. Ja sam. Państwo Evening bez sprzeciwów się zgodzili. Jednak w pokoju mogłem być tylko ja. W końcu to znajomy mojej rodziny miał go zbadać.
- Kochanie, posłuchaj mnie – zacząłem, spokojnie siadając na brzegu łóżka. – Ty mi giniesz w oczach.
- Nie jestem głodny – odpowiedział automatycznie.
- Ja ci nie pozwolę się głodzić. Paul przepraszam, ale nie mogę inaczej. Zrozum, to...
- Nie! – krzykną, siadając gwałtownie. Zbyt gwałtownie, przez co pobladł nagle, a jego drobne dłonie zadrżały. Wyraźnie zakręciło mu się w głowie.
- Ty nawet nie masz siły się podnieść.
- Obiecałeś... – przypomniał, łamiącym się głosem.
- Obiecałem, że nie dam cię skrzywdzić. I dotrzymam słowa. Będę przy tobie cały czas...
- Ale ja nie chce!
- Dzień dobry – powiedział facet po czterdziestce, wchodząc do pokoju.
A prosiłem żeby zaczekał, aż sam go wpuszczę! Chciałem spokojnie wytłumaczyć wszystko Paulowi. Przekonać jakoś, że nie musi się bać. Ale teraz wpadł w panikę. Nie wiem skąd miał nóż, jakby z nikąd pojawił się w jego dłoni.
- Paul! – krzyknąłem, odskakując przed ostrzem.
W zielonych tęczówkach błyszczał tylko obłęd. Na wszystkich świętych, co ten skurwysyn mu zrobił!? Jak mógł go tak wystraszyć!?
- Andrew – zaczął mój rodzinny lekarz. – Trzeba go uspokoić.
- Zaraz się tym zajmę
- To niebezpieczne. On nad sobą nie panuje.
- On się boi. Paul – podszedłem bliżej niego.
- Nie... – mówił, dławiąc się łzami – Niech... On mnie nie dotyka...
- A mógłbym z tobą porozmawiać? – zapytał pan McCartney.
- O czym?
- O tym, do czego może doprowadzić twoja głodówka.
Maleństwo wahało się przez dłuższą chwilę, spoglądając to na mnie, to na lekarza. Usiadłem na poprzednim miejscu wyciągając rękę:
- Oddaj go. Wiesz, że nie pozwolę cię skrzywdzić.
- Niech mnie nie dotyka...
Pierwszy raz tak trudno było mi skłamać. Złożyć obietnicę mając świadomość, że za chwilę muszę ją złamać.
- Obiecuję. Nie dotknie cię.
Drżącą dłonią oddał narzędzie. Widziałem, że się boi. Ale mi ufał. Widziałem to w jego oczach.
- Kocham Cię – powiedziałem, przyciągając go do siebie.
Nie protestował. Pozwolił się przytulić. Na tyle czasem mi pozwala.
- Przepraszam – szepnąłem, mocno go obejmując.
- Andrew! – krzykną.
Doktor McCartney błyskawicznie był obok nas i z precyzją wstrzykną uspokajający lek w rękę rudzielca.
Zadziałał błyskawicznie. Chłopiec przestał się wyrywać i krzyczeć, po prostu niemal bezwładny znajdował się w moich ramionach. Położyłem go na łóżku i odsunąłem, pozwalając lekarzowi wykonać swój obowiązek.
Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Bałem się tego, co będzie, kiedy lek przestanie działać. Maleństwo nie pozwoli mi się do siebie zbliżyć. Już mi nie będzie ufał, a je nie będę mu się dziwił...
Rzeczywistość okazała się gorsza niż mogłem przypuszczać. Do końca dnia Paul do nikogo się nie odezwał. Zaleceniem lekarza miał dostawać uspokajające proszki i jakieś witaminy dwa razy dziennie. Ale kiedy przyszedłem do niego wieczorem, pokój był pusty. Przez szeroko otwarte okno wdzierał się zimny wiatr. Zbierało się na burzę.
Dalej wszystko potoczyło się szybko. Policja, karetka, tropiące psy. Ślady Maleństwa prowadziły w stronę autostrady. Sypną się deszcz i kundle straciły trop. Mój Paul znikną bez śladu....
paul !!!!!!!!!!!!!!!!!!!! czemu T-T ?!! o boże prawie się rozpłakałam przy tym rozdziale ;(
OdpowiedzUsuń