- Paul -
Nie wiem ile tak siedziałem. Deszcz ciągle padał, jakby niebo płakało razem ze mną. Nagle drzwi ponownie się otworzyło i wyszedł Cain ze swoim cynicznym uśmiechem. Patrzył przez chwilę z wyższością i jawną wrogością na wrak człowieka, jaki ze mnie pozostał. Nie podniosłem nawet głowy, gdy podchodził. Było mi już wszystko jedno.
- Nadal tu jesteś, Maleńki? – spytał, kucając przede mną.
Wyciągnął dłoń unosząc delikatnie moją twarz. Zmusił mnie, abym spojrzał w jego oczy, czarne jak dwa węgielki.
- Powiesz komuś choć słówko o tym, co się wydarzyło, a osobiście się z tobą policzę. A nie chcesz tego, prawda?
- Nie... – zaprzeczyłem, energicznie kręcąc głową.
- Grzeczne Maleństwo – powiedział czochrając moje posklejane od deszczu włosy.
Odszedł niespiesznym krokiem zostawiając mnie na pastwę losu.
- Andrew -
Nie ma go. Przepadł. Jak kamień w wodę. Dzwoniłem chyba ze sto razy do naszych współlokatorów, ale Paul nie wrócił. Niedługo zacznie świtać, a jego nadal nie ma! Włóczenie się po mieście w nocy nie jest w jego stylu. Dzwonie do Maleństwa co kilka minut i nie mogę pojąć, dlaczego nie odbiera!
- No gdzie on kurwa jest!? – powtórzyłem po raz setny.
- Nie panikuj. Nie zapadł się pod ziemię – odpowiedział mi Shun, nerwowo rozglądając się dokoła.
Tylko Blake szedł niewzruszony jak zawsze. Jedna ręka w kieszeni spodni, w drugiej dwudziesty już papieros. Gdyby nie szlugi wypalane jeden za drugim pomyślałbym, że ma to gdzieś.
- Ktoś idzie – oznajmił półgłosem.
Z naprzeciwka zbliżała się wysoka postać. Odziana w czerń, idąca takim pewnym, spokojnym krokiem. Dopiero, kiedy przechodził koło latarni rozpoznałem chłopaka. To był Cain.
- On... – zaczął Shun, oskarżycielskim tonem.
- Shun, nie!- zatrzymywał go Bailey, jednak za późno.
Moore pobiegł do Caina łapiąc go za skórzaną kurtkę. Nie wiem, co mu powiedział, kiedy ich dogoniliśmy, nasz przyjaciel właśnie obrywał i wylądował w kałuży.
- Mówię po raz ostatni, Moore: Odpierdol się ode mnie! A co do ciebie, Rain – spojrzał na mnie nieodgadnionym wzrokiem, - radziłbym go znaleźć jak najszybciej.
Przeszedł między nami rozpychając się jak niewiadomo kto i odszedł w swoją stronę. Nie wiem czemu, ale musiałem iść drogą, z której przyszedł Angel.
To była jakaś wąska, brudna uliczka prowadząca na zaplecza kilku sklepów. Panował tu niesamowity bałagan, wszędzie walały się kartony, poprzepalane kubły i porozrywane worki na śmieci. O ohydnym smrodzie już nie wspomnę.
Nie wiem który raz z kolei dzwoniłem do Maleństwa, kiedy z głębi uliczki dobiegła mnie znana melodyjka.
- Paul...
Biegiem rzuciłem się przed siebie. Dźwięk dochodził zza kolejnego śmietnika. Modliłem się, aby nie był tam tylko wyrzucony telefon.
Na brudnym kartonie siedziało skulone Maleństwo. Mokre, brudne i zapłakane. Ale moje... Ostrożnie się zbliżyłem i kucnąłem przy chłopcu.
- Paul... – szepnąłem.
Drgną lekko i podniósł łepek patrząc na mnie zielonymi oczkami.
- Maleńki...
Chciałem go przytulić, ale mnie odepchną.
- Nie dotykaj mnie! – cofną się najdalej jak mógł.
- Co się stało? – zapytał Shun stojąc za moimi plecami.
- N-Nic – odpowiedział, obejmując rękoma kolana i ukrywając w nich twarz.
Blake kucną tuż obok mnie i szeptem doradził:
- Zabierz go stąd. Tylko nie wystrasz. Będziemy za wami.
Wstał spokojnie i pociągnął Shuna za sobą.
- Gdzie!?
- Nie marudź.
Shun to naprawdę duże dziecko nie grzeszące rozumem.
Kiedy odeszli ponownie spróbowałem zbliżyć się do Paula, i znów mi nie dał. Był przemoczony i drżał, tylko nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu. Ściągnąłem własną kurtkę i mimo sprzeciwów chłopaka, okryłem nią go.
- Nie bój się – szepnąłem. – Jesteś już bezpieczny. Zabiorę cię do domu, dobrze?
- Nie... Andrew, ja... Ja nie mogę...
- Ale dlaczego skarbie?
- Ty nic nie rozumiesz! – krzykną, nagle wybuchając płaczem.
- To mi wyjaśnij – powiedziałem łagodnie, choć miałem ochotę rozwalić wszystko dokoła.
Co oni mu zrobili!? Przecież on jest przerażony!
- Nie!
- Maleńki... – chciałem go przytulić, ale wyrwał się z krzykiem:
- Nie mów tak do mnie!
Zerwał się z ziemi z zamiarem ucieczki. Ale zdążyłem chwycić go w ramiona i mocno przytulić, nim się oddalił.
- Puść mnie!
- Cii... – szepnąłem. – Nie pozwolę cię skrzywdzić, słyszysz? Nie pozwolę!
Jeszcze przez chwilę się wyrywał, ale w końcu opadł z sił. Wtulił się we mnie łkając cichutko. Głaskałem go po rudych włoskach nie wiedząc zupełnie, co powiedzieć.
- Andrew... – zaczął. – Ja... Ja cię kocham...
- Ja ciebie też. Przepraszam...
- Ale... ja... Andrew, ja cię zdradziłem! – wydusił wybuchając głośnym płaczem.
Nie.... To nie możliwe... Nie on...
- Przepraszam, ja nie chciałem....
- Z kim? – spytałem.
- Nie...Nie mogę... Przepraszam...
Nim zdążyłem zareagować, stracił przytomność.
***
Moje Maleństwo było nieprzytomne przez trzy dni. Kiedy lekarz mi powiedział, że podejrzewa gwałt, zakręciło mi się w głowie. Jak on mógł pomyśleć, że mnie zdradził? Przecież ktoś go zmusił do tego! Skrzywdził! Moje Maleństwo...
Niech no ja się dowiem tylko kto... Caina sprawdziliśmy od razu. Niestety, był na jakiejś prywatnej imprezie. I ma na to wielu świadków... Tylko dziwi nas fakt, że kilkoro z jego „znajomych” było wcześniej w Dali. Shun obiecał wykorzystać swój wrodzony dar i powęszyć.
Kiedy rudzielec się obudził, blady i z takimi smutnymi, pustymi oczami ogarnęła mnie wściekłość. Jakim trzeba być skurwysynem, żeby skrzywdzić tak niewinną i delikatną istotkę!?
- Cześć skarbie – powiedziałem, delikatnie głaszcząc jego dłoń.
Milczał, wpatrując się we mnie nieodgadnionym wzrokiem.
- Jak się czujesz?
- Co ja tu robię? – zapytał zachrypniętym głosem.
- Odpoczywasz – odpowiedziałem.
Nie miałem bladego pojęcia, co mu powiedzieć, jak rozmawiać. Nie chciałem przypominać mu tamtego koszmaru. Ale jednocześnie chciałem wiedzieć, kto go skrzywdził.
- Długo...?
- Trzy dni – odpowiedziałem.
- Co? – podniósł się nagle. – A szkoła?!
Wybuchłem śmiechem i przez dłuższy czas nie mogłem się opanować.
- Tylko ty możesz martwić się szkołą, a nie własnym zdrowiem.
- Zdrowie... Mogę umrzeć?
- Oczywiście, że nie! Nawet tak nie mów!
- Szkoda... – wyszeptał, opadając na poduszki.
- Maleńki nie...
- Nie nazywaj mnie tak! – krzykną, zaciskając piąstki na pościeli.
Dlaczego...? Czy ten skurwysyn tak do niego mówił? Zabiję...
- Przepraszam.
Ująłem jego rękę całując delikatnie.
- Kocham cię.
- Ale przecież... Ja... – zaczął, drżącym od powstrzymywanego płaczu głosem, wpatrując się w przeciwległą ścianę.
- Kochanie, nie zdradziłeś mnie! – zaprzeczyłem, domyślając się reszty wypowiedzi.
- Przecież... On...
- On nie miał prawa cię choćby dotknąć. Skarbie, to był gwałt! Nie zdrada! Przecież nie chciałeś tego.
Teraz rozpłakał się już na dobre. Chciałem go objąć, przytulić, ale mi nie pozwolił. Odsuną się na drugi kraniec łóżka. Mogłem tylko siedzieć bezczynnie na krześle. A tak cholernie chciałbym mu pomóc! Boże, dlaczego to jego spotkało? To wszystko moja wina! Gdybym się z nim nie pokłócił! I to o co!? O.... Sex...
To była moja wina....
Najpierw ja chciałem się niemal siłą do niego dobrać, a potem to...
Dlaczego on? Dlaczego!? Nudzisz się tam na górze?! Bawi cię cierpienie niewinnych ludzi!? Kurwa!!
Nie wiem ile tak siedziałem przy nim. Próbowałem kilkakrotnie chwycić go za rękę, ale mi nie pozwolił. Krzyczał tylko, abym go nie dotykał i zostawił w spokoju.
Kiedy przyszedł lekarz było jeszcze gorzej. Maleństwo nie dało do siebie podejść. Musieli siłą podać mu lek uspokajający. Wtedy przynajmniej dał mi się przytulić.
- Andrew...
- Tak skarbie?
- Zabierz mnie stąd...
- Masz zapalenie płuc. Musisz jeszcze trochę tu poleżeć.
- Nie pozwól im mnie dotykać... Proszę...
- Nikt cię nie skrzywdzi, nie pozwolę.
- Obiecaj mi!
- Obiecuje. Kocham cię...
***
Przez następne kilka dni niewiele się zmieniło. Paul nie chciał jeść, nie rozmawiał z nikim, egzystował, jak zwykła roślinka. A lekarze na moją prośbę dali mu spokój. Powrót do szkoły nie miał sensu. Zresztą, tam był ten przewspaniały Dean. Przyszedł kilka razy do Maleństwa, a przy okazji nawrzeszczeć na mnie. Musiał mi wypomnieć, że to wszystko moja wina, że go nie pilnuje, że pozwoliłem mu samemu wracać, aż miałem ochotę go jebnąć. W sumie, na środku szpitalnego korytarz. Miałby blisko na ostry dyżur.
Załatwiłem sobie i chłopakowi zwolnienie do końca roku i wróciliśmy do domów już w maju.
Państwo Evening jeszcze o niczym nie wiedzieli. W prawdzie dyrektor dzwonił do nich z powiadomieniem, że syn ma zapalenie płuc i leży w szpitalu, ale rudzielcowi udało się przez telefon wyjaśnić im wszystko bez zbędnych szczegółów. Czyli tyle, co nic.
Zostawiłem chłopaka bezpiecznie w jego pokoju i zszedłem na dół. Ojciec Paula dziwnie na mnie patrzył. Nigdy mnie nie lubił. Uważał za bogatego dzieciaka i samoluba. Też coś...
Kiedy wychodziłem z budynku ogarnął mnie nieokreślony strach. Coś było nie tak. Nie czekając długo zawróciłem i pobiegłem do pokoju Paula. Maleństwo siedziało na podłodze z nożem w dłoni i podwiniętym rękawem bluzki.
- Paul! – krzyknąłem, rzucając się ku niemu.
Wyrwałem mu narzędzie nim zdążył przeciąć skórę.
- Skarbie...
Przytuliłem go mocno. Nie mogłem uwierzyć, że chciał targnąć się na swoje życie.
- Nie dotykaj mnie! – krzyczał, szarpiąc się.
- Synku! – powiedziała, zmartwiona pani Caroline.
- Paul, nie bój się – powtórzyłem, chyba po raz setny w ciągu ostatniego dnia, ale puściłem chłopaka.
- Zostawcie mnie wszyscy! – wrzasną, uciekając w kąt pokoju.
Wzrok jego rodziców był niemal namacalny. Byli wystraszeni i zaniepokojeni zachowaniem syna. Chłopak nie dawał do siebie podejść nikomu. Znowu płakał, a ja nie wiedziałem, co zrobić. Oddałbym wszystko, aby móc cofnąć czas i nie dopuścić do jego krzywdy.
Kiedy Julie przytuliła brata, a ten jej nie odepchną zrobiło mi się przykro. Zabolało, bo to nie do mnie się teraz tulił. Ale jednocześnie cieszyłem się, że nie będzie tu sam. Chociaż strasznie chciałem zabrać go do siebie...
W końcu Maleństwo uspokoiło się i zasnęło w ramionach siostry. Przeniosłem go na łóżko i zostawiłem pod opieką rodziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz