Był jeden z najcieplejszych dni sierpnia. Wszyscy korzystali z ostatnich chwil wakacji. Dzieci biegały za piłką, inne wolały bawić się w swoich „bazach”. Domki na drzewach lub kryjówki w krzakach chroniły je przed palącym słońcem. Koledzy mojego starszego brata jak co dzień przyszli z propozycją meczu. Najlepsze boisko w okolicy, z wiecznie zieloną trawą, otoczone wysoką siatką było zawsze zajęte przez starszych chłopaków. Musieliśmy zadowolić się prowizorycznym, położonym na łące boisku z wydeptaną roślinnością i bramkami zbitymi z drewna. Nie lubiłem tam chodzić. Znajomi Caina uważali mnie za dzieciaka, który będzie tylko psuł zabawę. Żaden nie powiedział tego na głos, ale wiem, co o mnie myśleli. Uważali mnie za cień brata, za kundelka drepczącego za nim z podziwem.
Dlaczego później sam mnie tak traktował? Nie rozumiem. Przecież zawsze był przy mnie. Kiedy ojca pochłonęła praca, a matka oddawała się ploteczkom na towarzyskich spotkaniach, dbał o mnie. Pilnował, abym zjadł śniadanie, czy obiad, odrobił lekcje, tłumaczył, jeśli czegoś nie rozumiałem. Tylko on mnie pocieszał i bronił. W jego ramionach zasypiałem po koszmarach. Był jedyną osobą, przy której czułem się bezpieczny. On jeden mówił, że mnie kocha...
Świat się zawalił...
Tamtego dnia Cain nie poszedł z przyjaciółmi. Powiedział, że woli bawić się ze mną. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. On wybrał mnie.
Pamiętam, że rankiem miał na sobie niebieską koszulkę. Zawsze bardzo mi się podobała. Wszedł do mojego pokoju, uśmiechnięty, z oczami pełnymi radosnych iskierek. Ich głęboka czerń patrzyła na mnie tak ciepło. Kochałem jego oczy. Ciemne jak niebo nocą, pełne blasku, niczym migoczące gwiazdy. Potem już nigdy taki nie były.
- Jeszcze nie ubrany? – spytał.
- Nie wiem w co – odpowiedziałem przewracając wnętrze szafy do góry nogami.
Wyjąłem pierwszą z brzegu koszulkę, była żółta.
Ubrani poszliśmy do kuchni. Cain zrobił nam kakao i razem zjedliśmy kanapki. Zgadywałem, że zrobił je wcześniej sam.
Do południa bawiliśmy się na dworze. Uwielbialiśmy nasze huśtawki. Tylko widok z nich mnie trochę przerażał. Naprzeciwko naszego domu stał trzypiętrowy budynek. Dawniej był to jakiś zakład, a obecnie ruina. Wybite okna zabito dechami, ale i tak zionęły z nich czarne dziury. Tynk się sypał, a z otworów w dachu wylatywał ptaki. Miałem wrażenie, że nawet wiatr hula tam straszniej. Okropne wycie słyszałem przy każdej burzy. Byłem wdzięczny, że z mojego okna nie było widać tej rudery.
Kiedy zabawa mnie zmęczyła, wróciłem do domu się napić. Ze złością patrzyłem na własną koszulkę. Żółta, do dziś nienawidzę tego koloru.
- Zostaw w końcu tę bluzkę – usłyszałem. – Już bardziej pognieciona być nie może – powiedział Cain z uśmiechem wchodząc do kuchni.
- Nie lubię jej – odpowiedziałem zły.
- To tylko ubranie.
- Może dla ciebie!
Zaśmiał się jak zawsze. Lubił patrzeć, jak się złoszczę. Żółty działam na mnie jak czerwona płachta na byka.
- Jeśli tak bardzo ci zależy, to możemy się zamienić – zaproponował.
- Serio?! – omal nie podskoczyłem z radości.
Z perspektywy czasu bawi mnie tamta sytuacja. Byłem naprawdę rozpieszczonym dzieckiem. Nie podobała mi się koszulka, więc mogłem cały dzień chodzić i narzekać. A wszystko było winą mojego nadopiekuńczego brata. Pamiętam jak nasi rodzice pękali z dumy, gdy nauczyciele chwalili wzorowe wychowanie ich synów. A potem nikt nie mógł go zrozumieć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz